poniedziałek, 7 lipca 2014

Chapter 9 - ,,I wish that I could wake up with amnesia..."



,,I wish that I could wake up with amnesia..."
- 5 Seconds of Summer - ,,Amnesia"

     Przez kilka kolejnych dni żyła jak w transie. Wykonywała zwykłe czynności, uśmiechała się do Diego i zapewniała go, że wszystko jest dobrze, nagrywała piosenki w studiu nagraniowym i sprawiała wrażenie tej samej Violetty, co zawsze. Pełnej energii i gotowej do działania. Ale miała wrażenie, że wydarto jej kawałek serca. Czuła się pusta, czegoś jej brakowało. Doskonale wiedziała, czego, a raczej kogo. Spotkała Leona i teraz nie mogła o nim zapomnieć. O jego słowach, o jego oczach, o jego gestach i o jego cierpieniu. O tym, że ją kochał. A ona nie potrafiła przyjąć tej miłości.
- Znowu dzwonił Tomas, prosił o potwierdzenie przybycia - oznajmił Diego, wchodząc do pokoju. - Według mnie powinnaś iść, Violu. 
     Violetta westchnęła i schowała głowę pod poduszką. Myślała o ślubie Tomasa naprawdę długo i nie była przekonana, czy dobrym pomysłem jest się na nim pojawić. Po pierwsze, na pewno zaprosił też Fran, Ludmiłę, Naty, Cami, Leona i całą resztę. A ona - co było dość paradoksalne, zważając na to, że dosłownie usychała z tęsknoty za Verdasem - nie miała ochoty ich spotkać. Poza tym, pewnie tylko zepsułaby całą zabawę i uroczystość swoim pesymistycznym nastawieniem, jakie ostatnio ją dopadło. 
- Nie chcę tam iść - wymamrotała.
- No dalej, Vilu, nie bądź taka. - szturchnął ją w ramie. - Przyda ci się trochę dobrej zabawy.
     Gwałtownym ruchem odrzuciła poduszkę na drugi koniec pokoju i popatrzyła mu prosto w oczy.
- Pójdziemy, ale gdy będę chciała wyjść, wyjdziemy natychmiast. - oznajmiła stanowczo. 
     Diego roześmiał się cicho.
- Dobrze, pani profesor.
     Zbliżył się do niej z konspiracyjnym uśmiechem, ale gdy był o włos od jej ust, odepchnęła go od siebie. Nie mogła teraz całować Diego - w jej głowie ciągle siedział Leon. 
- Chcę zostać sama. - powiedziała, odwracając wzrok.
     Diego wyglądał na odrobinę zirytowanego, chociaż jeszcze chwilę temu miał ochotę się z nią przekomarzać. Wstał z ciężkim westchnieniem i posłał jej wściekłe spojrzenie.
- Wiesz co, ty cały czas chcesz być sama. - prychnął. - Daj znać, jak będziesz mnie wreszcie potrzebowała.
     I wyszedł. Violetta siedziała chwilę w osłupieniu. Diego nigdy się na nią nie denerwował. Owszem, miewał ,,humorki", ale nie wypominał jej tego, że często woli być sama, niż z nim rozmawiać. Wiedział, że jej smutek musi po prostu przeczekać, bo ona sama chce się z nim uporać. 
     Ale może miał już dość. Od dłuższego czasu trzymała go na dystans, rzadko pozwalała  się chociażby dotknąć. Nie chciała z nim rozmawiać, wymuszała uśmiechy i była oschła. Między nimi praktycznie nic nie było - zachowywali się raczej jak znajomi, a nie jak para. Violetta otoczyła się murem, którego Diego nie potrafił obalić. Oddalali się od siebie. A odkąd spotkała Leona... Za każdym razem, gdy Diego coś powiedział lub zrobił, wyobrażała sobie Verdasa. I nic nie mogła na to poradzić.
     Nie kochała Diego. Od zawsze to wiedziała, ale jakoś nigdy nic z tym nie zrobiła. Bo była mu tak wdzięczna za to, że był przy niej, gdy wszyscy inni się odsunęli. Pocieszał ją i pozwolił zaznać jej chociaż odrobiny szczęścia, kiedy już myślała, że je straciła. Ale nie kochała go. Och, przecież dobrze wiedziała, że Leon Verdas jest jej jedyną miłością. Co z tego, że przez pewien okres czasu prawie o nim nie myślała. Teraz znowu wrócił. I obudził w niej uczucia, tak piękne i tak niepowtarzalne, uczucia, których Diego nie potrafił w niej obudzić. 

     Tamtego dnia, w kawiarni, była jak słońce. Tak promienna i szczęśliwa, emanująca pozytywną energią. Wmawiał sobie, że jest taka dzięki niemu. Może nie powinien robić sobie zbyt wielkich nadziei, bo przecież dobrze wiedział, że po niej można się spodziewać wszystkiego. Nagle słońce zmieniło się w chmurę burzową i przestało świecić. Powiedziała mu po prostu, że nie ma czasu. Nie ma  c z a s u. Tylko co to tak naprawdę znaczyło w połączeniu z tą okropną obojętnością w jej głosie? Że nie chce się z nim widzieć? Nie może? Czy może rzeczywiście nie ma czasu? Nie wiedział.
     Nic nie wiedział.
- Federico! - rozległ się zbiorowy pisk i rzesza fanek otoczyła go niczym rój os.
     Uśmiechnął się lekko i wyciągnął z kieszeni dżinsów długopis, którym szybko podpisał kilka kartek podetkniętych mu pod nos. Zrobił sobie kilka zdjęć z fankami, zaśpiewał ,,Ven y canta" na ich życzenie i starał się sprawiać wrażenie wyluzowanego. A tak naprawdę był napięty niczym struna - bał się, że w parku może się pojawić Ludmiła. Domyślał się, że często tędy chodzi. Może dlatego w ostatnich dniach przychodził tutaj, kiedy tylko mógł. Pragnął ją spotkać, a jednocześnie był przerażony perspektywą zobaczenia jej. Pewnie by go zignorowała, w końcu odrzucała jego telefony i w ogóle się nie odzywała. A nie zniósłby widoku Ludmiły Ferro mijającej go jak kogoś zupełnie obcego. 
- Hej, Fede, cześć! - odwrócił się, z paradoksalną nadzieją, że to Ludmiła.
     Ale zobaczył Francescę. Biegła w jego kierunku, jej czarne włosy były rozczochrane. 
- Cześć, Fran. - przywitał się niepewnie.
- Słuchaj, mam do ciebie sprawę. - powiedziała bez ogródek. - Chodzi o Marco.
     Rozejrzał się dookoła i westchnął ciężko. Ona nie przyjdzie. Unika cię. Nie chce cię. Pokręcił głową i skupił się na Francesce i na tym, co do niego mówiła.
- Marco? - zapytał, by upewnić się, czy na pewno dobrze usłyszał. 
     Francesca przygryzła wargę i przytaknęła.
- Tak. Chciałabym po prostu wiedzieć, czy miałeś ostatnio jakieś wieści od niego...
     Fede pokręcił głową. Nie utrzymywał kontaktów z Marco, ostatnim razem widział go jakiś rok wcześniej, ale zamienili ze sobą dosłownie kilka słów. 
- Nie, Fran. 
      Francesca pokiwała powoli głową, a Federico zauważył zbierające się w jej oczach łzy. 
- Nie widziałam go od czterech lat i nie mam pojęcia, co się z nim dzieje, Fede. - jej głos drżał.
     Federico nie miał pojęcia, jak się powinien zachować, bo Francesca tak nagle zmieniła swoje nastawienie. Dopiero co była wesoła, a teraz wyglądała, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem. 
- Naprawdę mi przykro. - powiedział. - Ale nie mogę ci pomóc, Fran. Chociaż, jeśli nadal go kochasz, to wsiadaj do samolotu i leć do niego. Miłość lubi nam uciekać.
     Francesca otarła łzy, które spłynęły po jej zarumienionych policzkach.
- Wiesz, co ostatnio zauważyłam? - zaśmiała się gorzko. - Że to nie miłość ucieka. Miłość na zawsze z nami zostaje. To my bezustannie próbujemy od niej uciec i nie potrafimy zrozumieć, jak pięknym i niepowtarzalnym uczuciem jest. Ja uciekłam od miłości... I teraz nie wiem, co robić.
     Federico przytulił ją do siebie. Płakała za miłością, od której uciekła, a on miał ochotę się do niej przyłączyć. Bo miała absolutną rację. Miłość jest tego rodzaju uczuciem, które możemy przy sobie zatrzymać, jeśli tylko tego chcemy. Ale niestety często uciekamy od niej, zwalając całą winę na życie i to, że rzuca nam kłody pod nogi. 
     W końcu zawsze możemy nauczyć się te kłody omijać. Nic nie jest niemożliwe.
- A wiesz, co jest najgorsze? - odsunęła się od niego. - Że on mnie szuka. Dlaczego on mnie, a nie ja jego? Dlaczego jestem takim tchórzem?
- Nie jesteś tchórzem, Fran, przestań - zaprotestował. 
     Fran z roztargnieniem odgarnęła włosy z twarzy.
- Nie ważne. - machnęła ręką. - Nie powinnam się rozklejać. Przepraszam. Powiedz, wybierasz się na ślub Tomasa?
     Federico nie mógł wyjść z podziwu - ta dziewczyna zmieniała nastawienie z prędkością światła. Przed chwilą płakała, a teraz sprawiała wrażenie zupełnie wyluzowanej. Jakby kilka ostatnich minut w ogóle nie miało miejsca. Francesca umiała dobrze maskować swoje emocje, jeśli tylko tego chciała.
- Wydaje mi się, że żal byłoby coś takiego przegapić - odparł. - No wiesz, niecodziennie mamy okazję poznać dziewczynę, która przyjęła oświadczyny Tomasa Heredii. Muszę wiedzieć, kim ona jest.
     Francesca zaśmiała się. Federico przyjrzał jej się uważnie, starając się dostrzec w jej twarzy coś z tamtej zapłakanej i zrozpaczonej Francesci. Ale zobaczył tylko ledwo widoczne ślady łez na policzkach i lekko zaczerwienione oczy. 
     Gdybym ja potrafił tak dobrze udawać...
- Musi mieć jakieś super moce, czy coś takiego. - zażartowała. - Bo wiesz, mając przed sobą perspektywę spędzenia całego życia z Tomasem... Trzeba mieć odwagi co nie miara. 
     Federico wybuchnął śmiechem. Porozmawiał jeszcze chwilę z Francescą na temat ewentualnej tożsamości narzeczonej Tomasa (wysnuli teorię, że może to być Kobieta Kot), po czym pożegnał się z nią i oddalił w kierunku swojego domu. 
     Na chwilę udało mu się zapomnieć o Ludmile i całym tym bajzlu, w jakim ostatnio tonął, i był za to Francesce naprawdę wdzięczny. Już zapomniał, jak to jest rozmawiać z przyjaciółką, żartować i śmiać się. Ostatnie tygodnie spędzał sam, nie licząc tego jednego popołudnia z Ludmiłą. Nie zdawał sobie wcześniej sprawy, jak bardzo brakuje mu tych małych chwil wyrwanych z wiru wydarzeń, które przynoszą uśmiechy i radość, zabierają cierpienie.
     Chwile mają wielkie znaczenie - pomyślał. - Bo tak naprawdę tylko one nam kiedyś zostaną. Te krótkie chwile, pozornie nic nie znaczące.

     Maxi został z Naty tego wieczoru. Patrzył, jak zasypia, i był naprawdę szczęśliwy, bo pozwoliła mu przy sobie być. Później wyszedł, na pożegnanie całując ją w czoło. Wyglądała jak dawna Naty, gdy spała. A on tak bardzo tęsknił za dawną Naty. To nie to, żeby ona naprawdę jakoś bardzo się zmieniła. Nie, znał ją zbyt dobrze i widział pod maską obojętnej na uczucia dziewczyny tą Natalię, którą pokochał. Przed nim nie mogła się ukryć. Ale chciał, żeby przestała grać i udawać. Bo tajemnice za bardzo ranią.
     Minęło kilka dni, a Natalia się nie odezwała, czego Maxi oczywiście się spodziewał. To jeszcze nie było wielkie osiągnięcie, że pozwoliła mu przy sobie przez chwilę pobyć. Nadal uważała, że miłość przynosi tylko cierpienie, i uciekała. Ciągle uciekała. A on nie chciał biec - wolał się zatrzymać, razem z nią, i zaznać wreszcie czystej miłości. 
     Poczekam. Na nią będę czekał choćby do końca świata - myślał, przechadzając się po uliczkach Buenos Aires. Maxi zawsze usilnie wierzył w przeznaczenie. A więc codziennie wybierał się na spacer z nadzieją, że spotka gdzieś Natalię, którą los postawi na jego drodze. Nie mógł do niej zadzwonić, bo już i tak zbytnio na nią naciskał. Czekał na jej ruch. A jeśli się nie odezwie? Pozwolisz umrzeć tej miłości?
     Miłość nie umiera. Coś tak pięknego nie mogło tak po prostu umrzeć, odejść. Nie. To by było zbyt banalne. A życie woli snuć skomplikowane historie. Tego przede wszystkim Maxi nauczył się przez te kilka lat. Gdyby tak nie było, to ich przyjaźń nigdy by się nie rozpadła, nie rozpierzchliby się wszyscy po całym świecie. Nadal cieszyliby się muzyką i swoją piękną przyjaźnią. To by była prosta i przewidywalna historia. A ich historia wiła się krętymi ścieżkami, była pełna ślepych zaułków. Ciągle się w niej gubili, nie potrafiąc odnaleźć się nawzajem.
     Nagle przypomniał sobie o ślubie Tomasa, który miał odbyć się za kilka godzin. Jeśli Natalia się na nim pojawi, będzie to raczej jednoznaczne z tym, że postanowiła wreszcie stawić czoło przeszłości. Bo przecież dobrze wie, że Maxi Ponte nie przegapiłby okazji do poznania narzeczonej Tomasa Heredii. Mimo dość melancholijnego nastroju chciało mu się śmiać choćby na myśl o tym, że jakaś biedna kobieta wychodzi za Heredię. Nie to, żeby go nie lubił. Tomas ma po prostu... specyficzny charakter.
     Maxi skręcił w ulicę, na której znajdował się blok, w którym mieszkał. Była to urokliwa kamieniczka, zwykła, taka jakich jest na pęczki w Buenos Aires. Wszedł po schodach na czwarte piętro i wsunął klucz do zamka. W mieszkaniu pachniało męskimi perfumami i tanimi środkami czystości. 
- Maxi - do domu wpadł nagle zdyszany Broduey. - Nie mam garnituru. Mój jest na mnie za mały!
     Maxi roześmiał się, przyglądając się Brodueyowi. Miał na sobie spodnie od garnituru, za małe o przynajmniej dwa rozmiary, i niedopinającą się marynarkę. Wyglądał dość komicznie, taki zdyszany i wyraźnie zdenerwowany.
- Zadam ci teraz zasadnicze pytanie. W czym mogę pomóc? - nie mogąc się powstrzymać, roześmiał się głośno.
     Broduey zrobił obrażoną minę i gwałtownym ruchem zdjął z siebie marynarkę, pod którą miał jaskrawożółtą koszulkę.
- Nie wiem, Maxi, po prostu mi pomóż! - zawołał Broduey. - Słuchaj, weselicho Tomaska jest dokładnie za pięć godzin i, przypominam, będzie na nim Camila. Nie mogę pokazać się w tym przymałym wdzianku, stary. 
     Maxi roześmiał się ponownie, ale podszedł do szafy, by poszukać czegoś, co mógłby pożyczyć Brodueyowi. Był od niego wiele niższy, ale kto wie, jakie niespodzianki kryły się w czeluściach szafy. 
- Tylko nie rób sobie teraz ze mnie żartów - usłyszał głos Broadwaya - bo to poważna sprawa.
     Maxi wyciągnął spod stosu ubrań czarne spodnie, które mogły uchodzić za spodnie od garnituru, i rzucił je w kierunku Broadwaya. Brazylijczyk odetchnął z ulgą. I wtedy Maxi znalazł marynarkę do kompletu. 
- Camila padnie z wrażenia! - zawołał Ponte, wyciągając z szafy ogniście pomarańczową marynarkę z różowymi piórami przyklejonymi do ramion.
     Broadway uniósł jedną brew.
- Wolę nie pytać, skąd to masz. 
     Maxi przyłożył marynarkę do siebie i zaczął przechadzać się po pokoju. 
- Zobacz, przecież powalisz tym Camilę na kolana. - oznajmił. - To żarzy się żywym ogniem.
- Dalej, do szukania, Ponte! - Broadway wyrwał mu marynarkę z rąk i odrzucił na drugi koniec pomieszczenia, śmiejąc się pod nosem.
     Maxi w końcu znalazł zadowalający Broadwaya zestaw i Brazylijczyk wyszedł, ale Maxi śmiał się z zaistniałej sytuacji kolejne kilka godzin. Brodway, odkąd został zaproszony do Tomasa, dostał obsesji na pukncie tego, że i Camila tam będzie. Uznał, że każdy szczegół jego wyglądu musi być idealny. To z kolei dostarczało Maxiemu codziennej dawki komedii.
     Wszystko się ułoży - pomyślał, wychodząc z domu. - Naty pojawi się na ślubie Tomasa i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Wystarczająco dużo przeszkód spotkaliśmy już na swojej drodze.

     To, że nie dostał swojego wymarzonego happy-endu, nie było dla Leona jakimś wielkim zaskoczeniem. Już dawno przyzwyczaił się do tego, że z Violettą Castillo nic nie jest proste. Ale mimo to poczuł okropny ból w sercu, gdy odeszła. Powiedział jej wszystko, co chciał powiedzieć - że ją kocha i nigdy nie przestanie. Najwyraźniej nie wystarczyło. Co jeszcze muszę zrobić, by miłość przestała mnie tak ranić? - zapytał samego siebie. Nie miał zielonego pojęcia.
     Gdy wszedł do cichego i ciemnego mieszkania, miał nadzieję, że znajdzie w nim Larę, która przeprosi go za swoje wcześniejsze zachowanie i przynajmniej w jakimś małym stopniu poprawi mu humor. Ale mieszkanie było puste, tak puste jak jego serce. Wszystkie jej rzeczy zniknęły, nie zostawiła nawet głupiej kartki z napisem ,,Odchodzę". Tego wieczoru upił się do nieprzytomności, ale nawet gdy zasypiał już całkowicie pijany na twardej podłodze, myślał z wielką goryczą o Violetcie. Nie o Larze, ale o Violetcie. 
     I strasznie go to denerwowało.
     Kolejne dni jakoś przeżył, chociaż nie miał pojęcia, jak. Violetta nie chciała opuścić jego myśli. Ciągle wyobrażał sobie, co by się stało, gdyby jednak jakimś cudem mu wybaczyła. Telefon od Tomasa pewnie jeszcze niedawno by go rozbawił, ale nie potrafił już się śmiać. Powiedział Heredii, że nie wie, czy pojawi się na ślubie, i rozłączył się. Później uświadomił sobie, że prawdopodobnie Violetta także została zaproszona i znowu się upił, żeby przestać o niej myśleć. Nie udało się.
- Boże święty, Verdas - ze snu wyrwał go znajomy głos, który jednak tylko w jakimś stopniu docierał do jego podświadomości. - Coś ty zrobił z tym mieszkaniem?
     Leon otworzył jedno oko i zobaczył Maxiego. Zobaczył także promienie zachodzącego słońca wpadające przez okno, i jęknął przeciągle, zasłaniając głowę poduszką. 
- Gdzie Lara? - zapytał Maxi. 
- Wyprowadziła się. - wymamrotał Leon.
- I dlatego tak tu śmierdzi alkoholem? 
     Leon poderwał się z łóżka i cisnął poduszkę w drugi koniec pokoju. Nie odpowiedział Maxiemu, tylko położył się z powrotem. Maxi wzruszył ramionami i zrobił sobie miejsce na jednym z foteli, po czym rozsiadł się wygodnie i rozejrzał się po pomieszczeniu.
- W życiu nie widziałem takiego bajzlu. - oznajmił.
- A ja w życiu nie widziałem tak upierdliwego człowieka. - sarknął Leon. - Po co przyszedłeś?
     Maxi przewrócił oczami, słysząc słowa Leona. 
- Chciałbym ci przypomnieć, że dokładnie za godzinę i dwanaście minut rozpocznie się weselicho wczechczasów, podczas którego dowiemy się, kto jest ofiarą, przepraszam, narzeczoną, Tomasa Heredii. - Maxi zmierzył Leona wzrokiem od stóp do głów. - A ty wyglądasz jak siedem nieszczęść. Nie, osiem nieszczęść. Albo dziewięć. 
     Leon rzucił kolejną poduszką, tym razem trafiając Maxiego prosto w twarz. Ponte zaśmiał się cicho. Leon nie mógł znieść wesołości kolegi, bo sam był tak smutny i rozgoryczony, jak jeszcze chyba nigdy w życiu. Miał ochotę spać, spać i spać, do końca swojego marnego żywota. Ale najwyraźniej Maxi miał dużo pokładów niespożytkowanej energii, ponieważ nie chciał odpuścić.
- Maxi, idź sobie.
- Wyjdę, ale z tobą, ubranym w garnitur. Pójdziemy na ślub Tomaska. - zarządził Ponte.
     Leon przeciągnął dłonią po i tak już zmierzwionych włosach. 
- Nie mam ochoty. - westchnął ciężko.
- Jeśli chodzi o osobę towarzyszącą, której niestety nie masz, to nie martw się, brachu, możemy iść jako para. 
     Leon spojrzał wielkimi oczami na Maxiego, który zaczął zwijać się ze śmiechu. On ma zdecydowanie zbyt dobry humor. Coś musi go dręczyć. Leon dobrze wiedział, że jeśli Ponte próbuje znaleźć coś zabawnego i pozytywnego w dosłownie każdej sytuacji, to w głębi duszy coś musi go trapić.
- Okej, idę. - Leon wstał z łóżka. - Ale nie zbliżaj się do mnie. Wolę iść bez osoby towarzyszącej.
     Maxi wyszczerzył zęby w uśmiechu. Leon udał się do łazienki, by doprowadzić się do porządku. 
     Podczas gdy szukał w szafie garnituru, wredny głosik w jego głowie rozpoczął monolog. Właśnie wybierasz się na ślub Tomasa Heredii ze zbyt rozemocjonowanym Maxim. Poza tym, tam będzie Violetta. A jeśli jej nie będzie, to będzie masa innych osób, których nie chcesz spotkać. Niszczysz sobie życie, Verdas. Jesteś idiotą. I d i o t ą. Leon potrząsnął głową, by odpędzić czarne myśli. Nie mógł całego swojego życia podporządkowywać pod to, co zrobi albo czego nie zrobi Violetta. Miał ochotę pójść na ślub Tomasa i pójdzie na ślub Tomasa. Nie ważne, że prawdopodobnie będzie na nim Violetta. Nie musi się do niej odzywać. Ona pewnie nawet tego nie chce. Nie zwróci nawet na niego uwagi. Co z tego, że jego serce kolejny raz rozpadnie się na tysiące kawałków. Przyzwyczaił się już do cierpienia i porażek. 
     Raz kozie śmierć - pomyślał, zakładając garnitur. - Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. 

     Camila próbowała nie przejmować się za bardzo nieznośnym uciskiem w brzuchu, który czuła za każdym razem, gdy pomyślała o ponownym spotkaniu z dawnymi przyjaciółmi. Nie to, żeby się ich bała. Bała się raczej ich reakcji, w końcu mieli się znaleźć w jednym pomieszczeniu. To ją odrobinę niepokoiło. Nie chciała, by ktokolwiek zniszczył uroczystość tak ważną dla Tomasa i jego narzeczonej. 
      Przeciągnęła dłonią po swoich rudych włosach, nakazując sobie spokój.. Spojrzała na swoją koleżankę z pracy, Julię, która dała się namówić na wypad do galerii handlowej. Julia wyglądała na taką dziewczynę, co to nigdy nie ma żadnych problemów. Była córką bogatego biznesmena - tatuś przysyłał jej co miesiąc tyle pieniędzy, że Camili nie mieściło się to w głowie. Mimo to Julia oddawała większość kwoty miejscowemu schronisku dla zwierząt i pracowała w kawiarni, by zarobić swoje pieniądze. Właśnie za to Camila ją tak polubiła - Julia była specyficznym człowiekiem, lubiła sobie dogodzić drogimi perfumami czy czymś w tym stylu, ale jednocześnie była bardzo szczodra i kochała zwierzęta, nie bała się ciężkiej pracy i chciała być samodzielna.
- Powiedz mi, czy ten Tomas jest przystojny? - zapytała Julia z błyskiem w oku, zatrzymując się przed witryną sklepową.
     Camila westchnęła.
- Setny raz ci powtarzam, że dzisiaj idę na jego ślub. - powiedziała zniecierpliwionym tonem. - Co za różnica, czy jest przystojny? Jest  z a j ę t y.
     Julia pokazała jej język i weszła do sklepu, przed którym stały. Szukały idealnej sukienki dla Camili. Torres stwierdziła, że skoro nadarzyła się dobra okazja, to powinna sprawić sobie coś eleganckiego. 
     Sklep był przestronny i jasny. Wszystkie sukienki wiszące na wieszakach wyglądały na bardzo eleganckie i bardzo drogie. Mimo to Julia zaczęła przechadzać się po pomieszczeniu, co chwila zatrzymując się przy którejś z sukienek. W końcu wybrała jasnoniebieską, niczym dla Kopciuszka, i podała ją Camili z szerokim uśmiechem.
- Powinnaś ją przymierzyć.
- Jest zdecydowanie za droga. - syknęła Cami, starając się nie zwracać uwagi na przyglądającą się im szykowną ekspedientkę. 
     Julia westchnęła teatralnie i wcisnęła Camili sukienkę do ręki.
- Jest piękna i będziesz w niej wyglądać zabójczo. - powiedziała rzeczowym tonem.
     Cami rzuciła jej jeszcze jedno wściekłe spojrzenie, ale wiedziała doskonale, że Julia nie odpuści, więc skierowała się w stronę przymierzalni. Nawet zasłony wyglądały na wykonane z jakiegoś drogiego materiału. O nie, to zdecydowanie nie był sklep dla niej. A poza tym, wartość tej sukienki wynosiła ponad połowę jej miesięcznej pensji. Nie mogła sobie pozwolić na taki wydatek.
     Mimo wątpliwości założyła sukienkę, po czym ze sceptyzmem przyjrzała się sobie w dużym lustrze. Próbowała sobie wmówić, że sukienka wcale jej się nie podoba, ale na próżno. Niebieski świetnie kontrastował z jej rudymi włosami, a całość idealnie się na niej ułożyła. Wyglądam prawie jak Kopciuszek, pomyślała Camila, obracając się kilka razy.
- I jak? - usłyszała głos Julii.
- Chyba nie jest dla mnie. - odparła szybko.
- Nie gadaj głupot. - sarknęła Julia, po czym wetknęła głowę za zasłonę. - Cami, przecież wyglądasz wspaniale. Musisz ją kupić.
     Camila jeszcze raz przyjrzała się sobie w lustrze. Wiedziała, że ta sukienka jest idealna. Tylko cena odrobinę psuła cały efekt. 
- Zobaczysz, na pewno wyrwiesz jakiegoś faceta. - Julia poruszyła zabawnie brwiami.
     Camila zarumieniła się i odwróciła wzrok.
- Nie potrzebuję faceta. - wymamrotała, zasuwając zasłonę przed nosem Julii.
     Gdy założyła już na siebie swoje ciuchy, czyli wytarte dżinsy i wysłużony T-shirt, zmarszczyła z niesmakiem nos. Bez tej sukienki znowu wyglądała jak zwyczajna Camila. Wiedziała, że musi jeszcze chociaż raz poczuć się jak księżniczka, więc wyszła z przymierzalni i dziarskim krokiem podeszła do kasy. Ekspedientka przyjrzała się jej sceptycznie, ale Cami położyła na ladzie kilka banknotów, nie zwracając na nią uwagi,  i razem z Julią wyszły ze sklepu.
- Fajnie jest wydać trochę więcej pieniędzy niż zazwyczaj. - westchnęła Camila, gdy wracały do domu.
     Julia roześmiała się serdecznie, szturchając ją żartobliwie w bok.
- A nie mówiłam? Nie dość, że masz odjechaną kieckę, to jeszcze uda ci się wyrwać więcej niż jednego przystojniaka. - mrugnęła do niej. - No już, nie rób takiej miny. Każda kobieta potrzebuje faceta, choćby nie wiem jak niezależna próbowała być. Broduey to był niewypał, ale to nie znaczy, że na świecie nie ma już żadnych smakowitych kąsków.
     Camila westchnęła i zamyśliła się. Może Julia miała rację... Ale przecież już tyle jej związków okazywało się totalnie nietrafionych. Ciągle poznawała chłopców, którzy tylko wydawali się idealni na jej partnerów. A później okazywało się, że jednak mają wady, których ona nie potrafiła znieść. Związki chyba nie były dla niej. 
- Wesele Tomasa to nie miejsce na podrywy - skwitowała. - I nie chcę już nic słyszeć o tych twoich ,,smakowitych kąskach". 
     Julia przewróciła oczami, ale umilkła. Dobrze znała Camilę i wiedziała, że ona tylko tak gada. A w rzeczywistości marzy o księciu na białym koniu.

     Kiedy Tomas do niej zadzwonił, natychmiast przypomniała sobie, jak się w nim zakochała, gdy jeszcze uczyli się w Studio. Zaprzepaściła swój związek z Leonem i naraziła się na pośmiewisko, bo przecież Tommy był tylko marnym dostawcą, i obrała sobie za cel zniszczenie Violetty. Ale ona coś wtedy w nim zobaczyła, coś co kazało jej zrobić wszystko, byleby tylko go zdobyć. Poza tym, denerwowało ją, że wszyscy widzieli w Violetcie aniołka. 
     Zaśmiała się gorzko, czując smak wspomnień. Może jednak, mimo tych wszystkich okropnych błędów, jakie popełniała, to był właśnie jej najlepszy moment. Bo niby dlaczego akurat teraz miał on nadejść? A jeśli już przeminął, a ona była zbyt głupia, by to zauważyć? 
     Jej telefon zasygnalizował przyjście kolejnej nowej wiadomości. Wiedziała, że to Federico. Natknęła się na niego, gdy wracała ze studia nagraniowego, w parku w pobliżu Studio. Był z Francescą, śmiali się z czegoś. Nie podeszła do nich, w końcu kilka dni temu spławiła go i nie odbierała jego telefonów. Ale gdy spojrzała na jego roześmianą twarz, zapragnęła rzucić mu się w ramiona. 
     Głupia jesteś, Ferro. Przecież on jest szczęśliwy i bez ciebie. Przyznała rację samej sobie. Nie wydawał się być jakiś przybity czy smutny. Śmiał się. I tak naprawdę wcale jej nie potrzebował.
- Idziem na weselicho! - rozległo się głośne wołanie i po chwili do jej mieszkania wpadł Maxi.
     Uniosła  brwi, przyglądając się jego uśmiechniętej twarzy. Wyglądał, jakby wypił za dużo napojów energetycznych.
- Cześć, Ludmiła. - w drzwiach pojawił się Leon. - Przepraszam cię za niego, jest bardzo rozemocjonowany weselem Tomasa.
     Ludmiła uśmiechnęła się delikatnie.
- A mogę wiedzieć, po co tu przyleźliście? - zapytała, starając się brzmieć uprzejmie. 
- Zabieramy cię na weselicho wypasioną furą Verdasa! - krzyknął Maxi. - Oczywiście ja prowadzę, bo Leon jest pod lekkim wpływem alkoholu.
     Maxi wyglądał na dumnego z tego, że to on prowadzi samochód, co bardzo rozbawiło Ludmiłę. Poza tym, to raczej Ponte wyglądał na odurzonego alkoholem, a nie Leon. Verdas stał sobie spokojnie w drzwiach, nie odzywając się. 
- No dobrze, w sumie mogę się z wami zabrać. - zgodziła się. 
     Wzięła swoją torebkę, wsunęła na stopy czarne szpilki i przejrzała się jeszcze raz w lustrze. Miała na sobie ogniście czerwoną sukienkę przed kolano, włosy spływały jasnymi falami po jej ramionach, a czerwona szminka na ustach i podkreślone czarnym kolorem oczy skupiały większość uwagi obserwatora na jej twarzy. Wyglądam bosko, pomyślała. Mimo upływu lat i wielu zmian nie zmieniło się jej przekonanie, że należy do osób obdarzonych wyjątkową urodą.
- No już, już, idziemy. - ponagliła Maxiego i Leona. - Chcecie się spóźnić?
     Maxi zachichotał pod nosem, mamrocząc coś o narzeczonej Tomasa, a Leon tylko westchnął. A Ludmiła poczuła lekki niepokój na myśl o wszystkich tych ludziach, którzy prawdopodobnie pojawią się na uroczystości. 
     Z kolei gdy już zbliżali się do podanego im przez Tomasa adresu, po jej głowie kołatała się tylko jedna myśl, a raczej jedno imię. Bez ustanku.
     Federico, Federico, Federico, Federico...

Hejo!
Wszyscy ciekawi, kim jest narzeczona Tomasza, a ja jestem zła i jeszcze tego nie zdradzę! :D Musicie poczekać na kolejny rozdział, w którym będzie weselicho i te sprawy. 
Ten rozdział chciałabym zadedykować Oli Pasquarelli, która w komentarzu pod poprzednim rozdziałem napisała coś... Jeju, strasznie mi się spodobało to sformułowanie. ,,Miłość nas szuka, poszukuje. Zagląda do naszej przeszłości, zakrada się w zakamarki snu..." Kochana, jesteś genialna! <3
Kocham Was wszystkich, co już chyba wiecie. :* Do następnego! 
Buziaki, M. ;*